Obserwatorzy

sobota, 31 sierpnia 2013

* STAR *

Poniosło nas do Bolesławca.
Dzień był piękny i żal było siedzieć w klatce blokowiska.
Wkroczyliśmy na bolesławiecki rynek idealnie na czas parady glinianych ludzi.
Niesamowita sprawa! 
Od malucha po dziadunia wszyscy wystrojeni i gliną smarowani :)
Straganów całe mnóstwo i głowy latały nam w prawo i w lewo nie nadążając za oczami.
Nie kupiliśmy wiele, ale ten kubeczek gwiazdorski musiał być mój i już!


Polski producent, jakość świetna i cena jak marzenie :))) 
Kubków Ci u nas dostatek, ale ten jest idealny!.
Znacie problem zlego kubka do kawusi?
Ten za mały, ten za duży, w tym kawa jakoś tak szybciej stygnie, albo poprostu nie leży w dłoni jak trzeba...
Do tego nie czepiam się wcale :)
Uwielbiam mój gwiazdorski kubeczek chociaż gwiazdorskich zapędów brak ;)
I co tam, że w domu każdy kubek z innej parafii... ;) Przynajmniej żyje nam sie kolorowo :)



Bolesławiecka ceramika zmienia się z duchem czasów.
Wprowadzane są nowe kolory i formy.
Wszystko piękne i warte polecenia.
Wielu obcokrajowców wśród tłumu jest potwierdzeniem wartości naszych krajowych produktów :)
A my znaleźliśmy jeszcze niezwykłe dzieła u pewnej przemiłej pani z piaseczna :)


Każdy najmniejszy detal dodziubany tak, jak lubię :)


Adres internetowy firmy to www.galeriatradycja.republika.pl.
My kupiliśmy miseczkę dla mojej mamci ;)
Jest naprawdę śliczna i absolutnie wyjątkowa.

A co u mnie artystycznie?
Misiuję się na całego.
Moja miśka z ostatniego posta tak przypadła Wszystkim do gustu, że misiowe szaleństwo opanowało nasz dom całkowicie.
Oto siostry i brat z misiowej rodzinki:

Miętowa panienka już zapakowana i w poniedziałek rusza w drogę:)



A poniżej Tadziunio- pierwszy chłopiec w rodzince :)
Nazwany Tadziuniem na cześć mojego kochanego Gosiaczka, który do swojej drugiej połówki zwraca się właśnie per "Tadziunio".
Dobrym ludziom słodzenia nigdy za wiele, więc Tadziunio brzmi jak najbardziej właściwie :)


W kieszonce schowaną ma procę, gdyby ktoś miał wątpliwości co to ;)


A ten sajgon za plecami mam nadzieje, że mi wybaczycie. Praca wre, a gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą rzecz jasna ;)

Buziole zasyłam i wracam do pracy.

Wasza A.







środa, 21 sierpnia 2013

Biały miś, biały miś dla dziewczyny aha...

Chodzi taki po głowie i chodzi, aż wychodzi swoje...
Zmusił mnie wewnętrznie, żebym go uszyła i jest.
Spać poszłam nad ranem, żeby wstać 4 godziny później do pracy.
Wariactwo!!!
Ale jak tu spać, jak taki po głowie chodzi i tupie?
Ni dy rydy...
Kazał się ubrać na różowo i romantycznie i teraz czeka na swoją nową właścicielkę.
Marzy mu się skryć się pod choinką w oczekiwaniu na uradowane oczka jakiejś małej księżniczki.
Będzie ją kochał bezwarunkwo i nie opuści, aż księżniczka poczuje się gotowa na dorosłość.
Biały miś.
Na jego widok, jak już wszystkie członki zszyłam w całość, przypomniała mi się piosenka o białym misiu.
Weselny hit, który zawsze z uśmiechem gramy z chłopakami na imprezach.
Ostatecznie jest to kultowa piosenka wszytkich kapel weselnych po równie kultowym filmie z Maćkiem Stuhrem pt." Wesele".
Biały miś- idealny do przytulania i do zakochania.
Powinien zasiąść na honorowym miejscu w jakimś pokoiku, gdzie różowo  śnią się sny i snują marzenia.




...a wracając do tematu mojej muzycznej strony życia, byłyście ostatnio na jakimś weselu?
Zastanawiamy się z resztą zespołu jakie nowe utwory wprowadzić do repertuaru, żeby goście weselni wspominali imprezy z nami po wsze czasy. Jakieś pomysły na piosenki, bez których Waszym zdaniem wesele weselem nie jest?

Z góry wielkie dzięki ;) , a jeśli jeszcze nie dotarliście na stronę mojej muzycznej ekipy to zapraszam o tu: FreeOn

Buziaków moc!

Wasza A.


poniedziałek, 19 sierpnia 2013

Być panem świata...

Jakiś czas temu, z początkiem lata chyba, wybrałam się po zakupy do Lidla.
Jak zwykle szybkie zakupy, bo u mnie wszystko szybko, czas szybko leci i sprawy do załatwienia namnażają się też w tempie pędzącego TGV.
Wypadłam więc z mojej błękitnej strzały(fiat punto w kolorze morski błękit, nie pierwszej już młodości...) i truchtam żwawym kroczkiem między autami w stronę wejścia.
Wtedy zobaczyłam jego- kręcone blond włosy do ramion, bez koszuli, znacząco muśnięty słońcem.
Szedł luźnym krokiem nie przejmując się, że jego roznegliżowany tors w tym miejscu miasta wzbudza dość duże zainteresowanie, bądź niesmak przechodzących obok postaci.
Nie przejmował się niczym jakby ten świat naprawdę do niego należał.
Szedł nie spiesząc się nigdzie, nie schodził z drogi nikomu, nie musiał... To na jego widok ten skromy tłumek pod sklepem ustępował miejsca na chodniku.
Patrzyłam na niego przez dłuższą chwilę wcale nie dlatego, że jakiś tam nieziemsko przystojny był.
Odkąd jest w moim świecie pan I. nieziemsko przystojni mężczyźni nie istnieją, poza moim własnym rzecz jasna ;)
Patrzyłam, bo gdzieś w głębi serca pozazdrościłam temu człowiekowi  swobody.
Może to dziwne, że można zazdrościć czegoś właśnie jemu, pomyślałam sama, bo człowiek bezdomny raczej mało ma powodów do zazdrości wzbudzania, a jednak...
Tak, ten pan mieszka na ulicy i póki ciepło, śpi pewnie pod gwiazdami, a w ciągu dnia słońce leżącego gdzieś na ławce głaszcze czule po tym nagim torsie.
Nie spieszy się nigdzie.
Nie ma zobowiązań.
Jak zgłodnieje, to pewnie wyprosi od kogoś parę groszy i kiszki przestaną grać marsza.
W ostateczności można tez dać nura do kosza. Kiedy na niego patrzyłam też rzucił wzrokiem na kubeł koło sklepu, więc jest to chyba jakiś sposób na przetrwanie.
Może i jest utracjuszem. Może zostawił rodzinę, bo odpowiedzialność go przerosła. Tego nie wiem, więc oceniać go nie mogę.
Zresztą moja ocena w jego życiu i tak nic by nie zmieniła, co stanowi kolejny dowód na to, że człowiek z niego wolny. W nosie głęboko ma jakiekolwiek oceny, co widać gołym okiem.
 
Bez obaw, nie zazdroszczę mu na tyle, żeby wybrać sobie ławkę w parku i porzucić dotychczasowy styl życia. Szaleństwo mam w głowie, to prawda, ale takie artystyczne i do bólu łagodne. Nie obetnę sobie zatem ani ucha, ani innej części ciała i z gołą klatą po mieście tez latać nie zamierzam hehe ...
Jego wolność jednak dała mi sporo do myślenia.
Niby mam jakąś stabilizację. Niby wszystko w miarę poukładane. Niby mogłabym czuć się bezpiecznie, ale czy naprawdę bezpieczna jestem?
Tyra się całe życie na coś tam, żeby kąty zapchać rzeczami mniej lub bardziej kosztownymi i serwuje się  sobie tym samym strach, czy aby ktoś nam do tego gniazdka nie wparuje pod naszą wakacyjną nieobecność i nie skubnie tego lub owego. No i masz Panie, po wolności. Wyjeżdżasz odpocząć, ale z tyłu głowy tłucze się myśl nerwowa...
Pan świata, którego widziałam, nie ma takich strachów.
 
Pensję dostaję regularnie (póki co) bo cały miesiąc uczciwie robię swoje, ale zarobione pieniądze i tak moje nie są. Zaraz trzeba oddać je gazowni, elektrowni i paru jeszcze innym krwiopijczym instytucjom. Gdzie zatem moja wolność? Co moje wcale moim nie jest, albo zaraz może znaleźć się na to inny właściciel. A na to wszystko ktoś decyduje jeszcze, że odpocząć to będę mogła dopiero po 67 roku życia...
 
Zazdroszczę mu tego luzu.
Żyje na ustawieniach fabrycznych istoty ludzkiej: głodny- zdobyć coś do jedzenia, zmęczony- zalegnąć na ławce...
Tak długo, jak ten świat i nasz niestety często chory system, go nie dotykają, jest panem świata-panem samego siebie.
Wyrwać się z naszego gąszczu zasad i oczekiwań innych nie jest łatwo, ja bym nie potrafiła tak do końca. Mam przecież dziecko, odpowiedzialność i plany do zrealizowania...
Panią świata nie jestem i nie będę i mimo, że świrowanie na swoim punkcie jest mi obcym zjawiskiem, to zawsze muszę pamiętać, że czyjeś oko patrzy i ocenia. Z tą oceną czasem może niezbyt pokornie, ale liczyć się muszę.
Prawdziwą wolność mam tylko w moim dzierganym grajdołku i to ja tu rządzę w 100%, ja decyduję co z czego wydziubać i jakie nowe życie starym gratom i szmatkom podarować.]
Coś, co z pozoru na nic by się zdało, mogę zaczarować w coś innego.
Tak, tu jestem panią świata, mojego świata.
Żebym jeszcze tylko nad tym, powstającym przy okazji bałaganem mogła zapanować... ech.
 
 
 
 
 
Podkładki pod garnki powstały z kawałka  cienkiego trykotu. Nie bardzo wiedziałam co z nim zrobić, a miejsca zajmował sporo walając się po domu od długieeego już czasu.
Został zatem pocięty na "makarony" i pozszywany w całość. Następnie dał się zszydełkować w podkładki pod garnki :) Takich poddanych świata Cottoni lubię najbardziej ;)
 
 
Pozdrawiam i życzę miłego tygodnia
 
Wasza A.


czwartek, 15 sierpnia 2013

Dziubeczki moje :)

Witajcie w dzień świąteczny!
U nas dzisiaj błogie lenistwo i przyjemności.
Zaraz wybieramy się do Daszowa na wioskowe podpatrywanie i może małą sesję zdjęciową.
Zanim jednak ruszymy w drogę napiszę Wam króciutko o moich dziubeczkach:)
Wspominałam ostatnio, że zakupiłam małe skarby?
W zeszłym tygodniu, dokładnie w sobotę, ruszyliśmy rano na giełdę lubińską.
O jak ja lubię te wykopaliska rzeczy różnych:)
Dosłownie wszystko tam można znaleźć.
Czasu mieliśmy niewiele, bo pan I. w soboty (niestety ;( ) też musi pracować, poza tym trzeba było pobiegać za paroma częściami, o ktorych ja bladego pojęcia nie mam.
Biegiem zatem między stoiskami i ludźmi, którzy na kocach, plandekach, tudzież łóżkach polowych wystawiają cuda na kijku.
Ja, z moim sokolim wzrokiem, niestety potrzebuję przystanąć, popatrzeć uważniej, bo tak to tylko kolorowe plamki mam w oczach.
Na to czasu niestety zabrakło, więc w duchu czułam lekkie roczarowanie, że nic nie udało mi się wypatrzyć w tym całym kramie.
Ku mojej wielkie, ogromnje wręcz radości, tuż przy wyjściu u przemiłej pani, dostrzegłam moje cudeńka :)))
Dziubeczki śliczne pastelowo- błękitne i miętowe- MARZENIE!!!
Marzeniem były od czasu jakiegoś, ale nowe z tej firmy kosztują "nieco", więc tylko zerkałam na nie od czasu do czasu w sklepach internetowych, wzdychając głęboko.
Jak widać jednak marzenia się spełniają prędzej, czy później i garneczki-dziubeczki mam i ja :)



Firma Riess z Austrii robi świetną emalię w cudownych wręcz kolorach.
Są takie śliczne, że przez cały dzień chodziłam uchachana jak dziecko po wizycie w wesołym miasteczku.
Garnuszki z dziubkiem są bardzo przydatne w kuchni, a jak kiedyś doczekam się większej przestrzeni, będą wyeksponowane na honorowym miejscu, bo żal chować je w szafce.


Był jeszcze czerwony w białe groszki i jakoś gapa- ja zapomniałam  kupić.
Może dlatego, że euforia i pełne już ręce nie pozwoliły mi ogarnąć wszystkiego.
Jeśli jednak nikt go nie dopadnie przede mną, to jeszcze i on dołączy do mojej kolekcji ;)
Przydałby się też taki z miarką, ale to może kiedyś, jak z kasą będzie lepiej, albo jak los zechce mi go podarować za groszy parę, jak te na zdjęciach ;)

A żeby nie było, że nie pracuję twórczo, to prezentacja mała mojej pierwszej dzierganej podusi.
Kwadraciki powstały w tzw. międzyczasie (ulubione słowo mojej pani dyrektor :P )
Połączyły  się w całość na Mazurach, a resztę dokończyłam już w moim grajdołku przy maszynie podszywając podusię aksamitem w kolorze śmietankowym.



Kolejna podusia kremowo- różowa też już prawie na wykończeniu, ale to innym razem.

Dzisiaj żegnam Was pastelowo 
i życzę miłego świętowania ;)

Wasza A.

niedziela, 11 sierpnia 2013

MoreLOVE obżarstwo i fartuszek gruszek

Morela na działce rodziców obrodziła w tym roku niesamowicie.
Gałęzie doginały się do gruntu pod ciężarem owoców.
Dwa wiaderka wypakowane po brzegi dostałam i ja.
No i zaczęła się walka.
Morele wylądowały w kuchni zaraz po naszym powrocie z Mazur, więc przy pracy towarzyszył mi jeszcze wspominany wcześniej bakcyl.
Niestety nie pomagał...
Głowa bolała, w mięśniał łupało solidnie, ale smażyłam dzielnie, a jakże ;)
Cała bateria słoiczków z przepyszną morelową konfiturą gotowa jest do wyniesienia  
i wkrótce wyląduje w naszej piwnicy.
Samo zdrowie- tylko owoce i cukier, bez żelfixów i podejrzanej chemii.

Uwielbiam te owoce, słodkie, soczyste i pachnące.
W przetworach sprawdzaja się równie dobrze.
Niestety ostatni kociołek przypaliłam...
Niestety i stety, bo niby przypalone nie dobre, ale przyznam się cichutko, że ja lubię np. przypalone ciasteczka hihi...
Ta przypalona na spodzie konfiturka smakuje teraz jak pieczone w piecu jesienią jabłka :) Pychotka!!!
Sloiczki poubierane (miło taki wystrojony słoiczek postawić rano do śniadania :) czekają na zimowe dni, które bez wątpienia przyjdą szybciej, niż  nam się wydaje...
Jesień już blisko.
Tak tak Kochani, niech Was nie zwiedzie ta słoneczna pogoda, Pani Jesień jest już w drodze.
Skąd wiem?
Mimozami jesień się zaczyna, a ja pierwsze gałązki mam już w kuchni...

Po morelach jeszcze przyjdzie czas na gruszki i jabłka.
A co do gruszek, to w gruszkowym kolorze uszyłam ostatnio fartuszek.
Kolor tkaniny początkowo wydawał mi się nieco mdły, wypłukany,
ale w towarzystwie różu nabrał charakteru.
Jutro wyląduje w sklepiku.
Jeśli ktoś mysli już o prezentach gwiazdkowych (co warto uczynić ze sporym wyprzedzeniem),
zapraszam serdecznie
(zamówienia na upominki zaczynam zbierać od dzisiaj, jeśli zatem czegoś Wam trzeba, piszcie śmiało).
Przyda się w kuchni, a właścicielkę zmieni bez wątpienia w prawdziwą kuchenną księżniczkę ;)
Może sprawdzić się jeszcze przy zbiorach jesiennych, bo gdzie każda dziewuszka zbiera gruszki?
No do fartuszka oczywiście!;)

Myśląc o tych gruszkach do fartuszka przypomniał mi się fantastyczny program, który oglądałam chyba wieki całe temu, "Big Zbig Show".
W tym programie przecudowny Zbigniew Zamachowski zaśpiewał piosenkę pt. "Fartuszek gruszek";
a właściwie "Fartusek grusek" ;)
Polecam zatem dla chwili usmiechu:)

Link poniżej (zwróćcie jeszcze uwagę na młodego pana Józefoficza i panią Zającownę :)






Fartuszek czeka na swoją nową właścicielkę;)

Dzisiaj rano udaliśmy się z panem I. na jarmark staroci.
Kupiliśmy niewiele, reklamę blaszaną Peugeot'a
(gdyby ktoś miał na zbyciu coś w tym temacie, proszę o kontakt),
a ja dostałam od I.  rosyjską łyżeczkę :)


Śliczna prawda? Kiedyś dbano o detale, każda rzecz użytkowa była ładna, przemyślana, dopracowana.
Uwielbiam targi staroci. Teraz wszystko wykonywane jest na chwilę, na lat kilka, później fruuu do śmietnika.
Łyżeczka wygląada jak srebrna, ale jest wykonana ze stali nierdzewnej platerowanej.
Na odwrocie cyrylicą napisano cenę 2 ruble i 75 kopiejek.
Łyżeczka zamieszkała w mojej nowej puszce na cukier (zakupiona w Giżycku- pamiątka z Mazur).
Po jarmarku lody, spacer i do domu na niedzielny obiad (klasycznie, niedzielnie, rosołowo;)
Bilans dnia- POZYTYWNY.
Jutro do pracy. Dam nura w stertę papierów.
Pracy w szkole zostało mi dokładnie osiem dni (umowa kończy się z dniem 31 sierpnia).
Na koniec miesiąca jeszcze krótki urlop i czas na bardzo ważne decyzje...

Za parę dni napiszę Wam jeszcze o czymś, co fuksem prawdziwym zakupiłam na lubińskiej giełdzie :)
Ech, cudeńka prawdzie! Buzia na myśl o nich uśmiecha mi się jeszcze szeroko:)
Ale o tym już wkrótce, jak tylko obfocę wszyściuchno ślicznie;)

Dobrego tygodnia Kochani!

Wasza A.

piątek, 9 sierpnia 2013

Słońce na dłoni

,
Jestem jestem ;)
Zaliczyłam krótkie wakacje i wracam do Was:)
Post będzie długi i pełen zdjęć.
Nie będzie o dzierganiu, ale o zbieraniu na nie energii;)
Przede wszystkim jednak po brzegi wypełnię go dla Was latem, słońcem, czystym powietrzem i radością.
Jeśli czasu macie tylko na szybkie odwiedziny w świecie Cottoni, lepiej wpadnijcie innym razem.
Dzisiaj trzeba oddać się w całości lekturze i pozwolić, żebym złapała Was za rękę, bo ruszamy w podróż na Mazury:)))
Tak tak, poniosło mnie na drugi koniec Polski- pięknej Polski.
Po tamtej stronie znalazłam inny świat...
Ale zacznijmy od początku....

Pan I. wpadł na pomysł wyjazdu na Mazury zaraz po tym, jak odkrył w garażu jakiejś cioci stary namiot.
Namiot stary, ale w stanie całkiem niezłym. Zapaszku garażowego pozbyliśmy się w praniu, zamki nieco zaśniedziałe wymieniono na nowe i cały majdan był w sumie gotowy.
Ja, cóż, byłam i nie byłam gotowa.
Z jednej strony pomysł fajny, ale ja w namiocie???
No owszem, za czasów licealnych nosiło mnie po kraju z plecakiem, spało się w warunkach najróżniejszych,
no ale ja? Teraz? Gdzieś tam w środku czułam się na to za stara.
No i myśl o pająkach i szczypawkach, brrrrr.....
Wydusiłam z pana I. deklarację, że przed robactwem bronić mnie będzie i pojechaliśmy.
Auto zapakowane po brzegi śpiworami, kocami, garami i sama nie wiem czym jeszcze
+
pan I., syn pana I.- Grześ, dziecię moje osobiste no i ja

Wczesnym rankiem poniosło nas do innej rzeczywistości, zdecydowanie ładniejszej od naszego blokowiska...

Takie piękne Mirabelki rosły tam dziko praktycznie na każdym kroku... tylko rwać i jeść, a jaki z nich kompot pyszny mniam :)

Miejsce, w którym się zatrzymaliśmy wybrał pan I. 
Pokazywał mi co nieco na ich stronie internetowej, ale zdjęcia mnie nie powaliły.
Uczyniła to dopiero rzeczywistość:)
Pole namiotowe ( za grosze!!!) na terenie Folwarku Łękuk okazało się strzałem w dziesiątkę!
Bezpośredni dostęp do jezioram piękne budynki, sielski klimat, mnóstwo atrakcji, miejsce do kucharzenia to tylko kilka z atutów Folwarku.
My wypoczywaliśmy tam ekonomicznie i oszczędnościowo, ale opcji jest więcej. Wszystko zależy od budżetu jakim się dysponuje.
A poniżej kilka, mam nadzieję, zachęcających zdjęć:)




I po co pchać się do Włoch, kiedy u nas jest tak pięknie?

Ta chałupka na jeziorze to ruska bania, z której po wizycie w saunie można dać nura prosto do wody;)
Takie przyjemności jednak nie dla mnie, bo skoki ciśnienia kończą się u mnie nieciekawie...
Podobno jednak tego typu zabiegi są bardzo zdrowe. Ja nacieszam oczy samym zdjęciem ;)

Przy takim widoku dech zapiera...Niby tylko zachód słońca, taki banalny temat, ale to niebo....ech...


Ku mojemu zaskoczeniu i wielkiej radości w namiocie robactwa nie było.
Co więcej komary mazurskie to jakaś bujda na resorach i tyle.
Miewaliśmy jednak u nas bardzo zacnych gości:

Po tym jak Grześ nakarmił to rude cudo kawałkiem swojego kotleta, kocurro nie dawał się odgonić i często wpadał do nas na małe co nieco.

 Żabcia koniecznie chciała wskoczyć na nasz namiot, ale przerósł nieco jej możliwości. Po paru dniach jednak znazałam ją wieczorem w moim śpiworze;) Słodka, prawda?
Żab pełno tam było na każdym kroku, mniejsze i większe i całkiem tycie. Trzeba było bardzo uważać, żeby spacerując po trawie nie ukrzywdzić żadnej żabiej księżniczki czy księciunia.

Tego gościa też nie udało się zignorować. Wpasował się nawet kolorystycznie w nasz namiot.

Z tej naszej codziennej legnickiej bieganiny, gonitwy na czas warto było uciec właśnie tam.
Przemili ludzie, życzliwi, serdeczni, chętni do rozmowy jakby znali nas od zawsze...
Tempo życia zwolniło do cudownego minimum...



Okolica przecudna, powietrze czyste, nareszcie  nie bolaly nas glowy, nareszcie spaliśmy snem głębokim...


Nie trzeba nam tam było do szczęćia wiele, ale i tak wiele dostaliśmy.

Pozwoliliśmy sobie też na organizowany przez Folwark Łękuk spływ rzeką Łaźną Strugą.
12 km przewiosłowałam w kajaku z Grzesiem, a Natalka płynęła z Ireneuszem.
Wiosłowania było sporo, ramiona bolały okrutnie (tym bardziej, że rozkładala mnie gorączka, ale o tym później), pęcherze na rękach też były, ale warto było...


Zanurzyć wiosło w tym gąszczu chwilami było trudnym zadaniem, , wszystko powolutku, żeby nie zniszczyć kwiatów... obrazek naprawdę jak z bajki. Do tego dookoła całe morze niebieskich ważek, brakowało tylko elfów i nimf...

Prawda, że widok niezwykły?
Poza tym w tym gąszczu przy brzegach wszędzie gęsto rosła mięta. Pachniało nią przecudnie.
Uwierzcie mi, że nie jest to zwykła mięta. Narwaliśmy jej prosto z kajaków i zabraliśmy trochę do domu. Bez porównania z tym, co rośnie u nas na działce. Zapach, kolor, smak... chciałabym go Wam przesłać, ale lepiej pojedźcie tam sami i nazrywajcie ile Wam trzeba;)

Wszystko tam miało bardziej intesywne kolory. Wszystko tam bliższe było człowiekowi niż tutaj. Pisałam Wam o mojej tęskncie za życiem na wsi. Tam tęsknota znowu urosła w siłę.
Owszem, nie brakowało minusów. Ale kiedy minusów jest kilka czlowiek przestaje sie na nich skupiać, tym bardziej, że minus i minus zawsze dają jakiś plus;)

Zatem teraz o minusach:

Miałam chwilę załamania, przyznaje się bez bicia.
Dziecko moje rozchorowało się w pierwszy dzień po przyjeździe. Tak bywa.
Przywiozła jakiegoś bakcyla z kolonii, z której wróciła dzień wcześniej.
Wracać? Nie wracać? Kawał drogi przecież...
Zaczęło się kurowanie maleństwa.
Tu muszę podziekować raz jeszcze przemiłej pani Izie, właścicielce Folwarku, która mocno zatroskana pojechała prędziutko do domu i dostarczyła nam leki. Ja to mam szczęście do aniołów na swojej drodze;)

Chwila załamania nadeszła, kiedy nasze chłopaki pojechały na wycieczkę rowerową.
My zostałyśmy, bo dziecię nie czuło sie najlepiej.
Zabrałam się za gotowanie obiadu i niestety zerwał się wiatr...
Wierzcie mi, że gotowanie obiadu na jednym palniczku kuchenki turystycznej łatwe nie jest nawet przy bezwietrznej pogodzie.
Tu wiało konkretnie i podwiewało nawet pod namiot. Ogień gasł, zapałki się skończyły i w sumie smażenie dwóch kotletów zajęło mi godzinę.
Zaczęłam ryczeć jak dziecko... No właśnie. W chwili bezradności czasem beksa ze mnie wyłazi.Ale jak już upuszczę z siebie trochę wody zabieram się spowrotem do roboty;)
Zjadłyśmy, przeżyłyśmy i nie było źle.A kiedy reszta ferajny dotarła do naszego "domku" po złych emocjach juz nie było śladu, dlatego nasze wakacje pod namiotem będę wspominać o tak:



Po trzech dniach dzieciątko wydobrzało i już w komplecie mogliśmy cieszyć się mazurską krainą.

Niestety jednak bakcyl postanowił  przeleźć na mnie.
Poza tym dopadła nas konkretna ulewa, część naszego dobytku trochę popłynęła, przemokłam do suchej nitki i juz następnego dnia bakcylek miał raj na ziemi w mojej skromnej osobie...
A że wszystkie moje buty zaliczyły kąpiel, zostały mi się jeno sandałki.
I tak zaczął się romans wakacyjny Polaków w sandałkach i skarpetkach  haha :)


Było stylowo i romantycznie:) Niestety jednak bakcyl między nami stworzył dystans na dni kilka, ale dzisiaj ostatecznie się z nim rozstaję, jupiiiiii :)!!!

Mimo choroby, mimo gorączki, łamania w kościach i zawalonego nosa takie obrazki zostały mi w mojej zabakcylowanej głowie:



Łąki pełne kwiatów lub zielone, puchate jak najwyższej jakości dywanik.
Warto tam wracać, warto polecać, żal nie zobaczyć na własne oczy.

Słońce wszystkim nam podmalowało buzie na zdrowszy kolor.
Inny klimat czuło sie każdą komórką ciała.
Odpoczęłam, mimo wszystko odpoczęłam i poczułam się silniejsza.


Tyle pięknych obrazków nałapałam pod powieki, że mam o czym śnić przez cały następny rok.
Za rok znowu Mazury, tym razem na dlużej ;)

W każdej wsi po kilka gniazd bocianich, w każdym młode... Widok niesamowity.
Obsrewowaliśmy bocianią rodzinę również w Folwarku.
Niezwykłe ptaki.
Nadszedł jednak czas na powrót do naszego gniazda.
Żal było wyjeżdżać, ale myśl że wrócimy tu jeszcze poprawiała nam nieco nastrój.
Mimo, że dzieci stwierdziły początkowo, że to straszne (tu przepraszam za słowo...) "zadupie", za rok planują jechać z nami :) Chyba o czymś to świadczy ;)


Teraz czas na pracę, z nową energią i pomysłami, z celem zapisanym głęboko w sercu.

Na Mazury wybierzcie się koniecznie.
Folwark w Łękuku polecam, bo to świetna baza wypadowa.

A ja dzisiaj mówię już pa i odlatuję do maszyny
( a na zdjęciu mam  okularki, które zakupiliśmy na jarmarku staroci z zamiarem wdziewania ich na trasę starym motorem z lat 50-tych, który pan I. własnoręcznie remontuje;)



Zatem cześć i czołem ;)

Wasza A.